W dzień temperatury nie zachęcają do jazdy, natomiast po zmroku jest super. Miejscami od zieleni zawiewa przyjemny chłodek. Jazda z czołówką na kasku, bo nie będę przecież wozić elektrowni 12V, muszę dokupić jakiś lekki akumulator pod led. Na wałach ludzi nie ma, pojedynczy biegacze nie stwarzają problemu i można jeździć z dowolną prędkością.
Tylko tyle jazdy na dziś, bo późno skończyłem zajęcia. Na koniec pojechałem na wzgórze polskie potrenować podjazdy. Na szczycie jakaś grupa ćwiczyła aerobik/fitnes/funky lub coś podobnego.
Po ostatniej jeździe w deszczu stworzątka siadły mi na gardło. Niestety musiałem zapodać amoksycylinę, bo zbliżały się egzaminy i nie było czasu na chorobę. [Jestem przeciwnikiem stosowania makrolidów, jeśli nie ma szczególnych wskazań.] Od dawna stosowany β-laktam mimo, że nie zawsze działa i w dodatku niezbyt mocno, darzę dziwną sympatią.
Całkiem przyzwoita średnia jak na pierwszą jazdę po ponad tygodniowej przerwie [trasa po wzgórzach trzebnickich]
Wybór na dłuższą trasę szosową padł na zamek w Mosznej. Pogoda przez cały dzień idealna. Z Wrocławia do Oławy dojazd mimo nie zbyt dużego ruchu nie przyjemny – nie lubię tej drogi, mimo znośnej nawierzchni. Pozostała część trasy do zamku bardzo fajnymi asfaltami o małym ruchu. Na trasie trochę czasu straciliśmy na wymianę 2 dętek pękniętych przy wentylu (presta…). Tempo w tamtą stronę średniawe, bo jeden kolega miał problem z kolanami.
Zamek piękny! Jakbym zobaczył zdjęcie, w życiu nie powiedziałbym, że znajduje się w Polsce. Prędzej francuskie Chateau, do których mam słabość. Wjazd na teren zamku kosztował 5 zł! – decyzja tylko jedna, oglądamy zza płotu. Po godzince odpoczynku i browarze ruszyliśmy z powrotem. Zamiast wracać tą samą trasą ruszyliśmy do Opola i stamtąd do Wrocławia (z decyzjami grupy się nie dyskutuje). Opole spodobało mi się, podobnie jak we Wrocławiu, jest trochę mostów, Odra, jej kanały oraz śluzy. W drodze powrotnej nastąpił mały konflikt interesów, tzn, koledzy mimo wiatru w twarz i dystansu >110 km w nogach, cisnęli 27-30 km/h – pełen szacunek. Gdybym jechał sam pewnie wlókłbym się w takim wypadku max 25. [Co raz bardziej myślę na zakupem szosówki, jedyny problem to finanse, bo trzeba dać min te 3k, żeby rower sprawiał przyjemność z jady.] Było ciężko, bolały plecy, ręce i pupa. W drodze powrotnej cały czas walka z samym sobą, dotrzymać tempa kolegą, jechać dalej. Na długo zapamiętam tabliczkę Brzeg 15 km. Dobra, myślę pół godziny i jesteśmy. Po pewnym czasie jazdy spoglądam na zegarek i nie mogę zrozumieć, że minęło dopiero 10 min, a mi wydaje się, że prawie cała wieczność. … Ale najważniejsze jest to, że magiczna 200 została dziś przekroczona.
Stanadardowa pętelka po Kocich Górach. Wyjątkowo duży dziś ruch. Dwa razy ledwo co się zmieściłem z wyprzedzającym z przeciwka:/ Żałuję, że nie posiadam kamery na kasku, bo zgłoszenie na policję było by pewne.
Zamieszał w moim sercu Zgubiłam cały żal Poczułam co to szczęście Tylko szczęście Całe szczęscie Tylko szczęście
Od rana kropił deszcz, koło 17 przestał. Poczekałem godzinkę, aby ulice przeschły i ruszyłem. Poza miastem, wśród zieleni na szosie utrzymywała się wartewka wody. Błotników naturalnie brak, więc czułem jakby padał deszcz. Dawno tak fajnie mi się nie jechało, krople spod kół chłodziły rozgrzane mięśnie.
Przebicie się przez całe miasto w godzinach popołudniowego szczytu to prawdziwy koszmar. Średnia ledwo przekroczyła 20 km/h. Dopiero na Maślicach można było bez problemów jechać. Trafiłem na świeżo położony asfalt koło Pisarzowic, jeszcze nawet linii nie pomalowali. Normalnie jak z bajki.